piątek, 31 sierpnia 2012

Z barramundi za pan brat - relacja z warsztatów w Olsztynie


Kiedy na początku sierpnia dostałam zaproszenie na warsztaty dotyczące przygotowania ryby barramundi, pomyślałam, że to żart. Po pierwsze -  najzwyczajniej w świecie nie miałam bladego pojęcia, że taka ryba istnieje (w tym miejscu serdecznie przepraszam za moją rybią ignorancję)! Po drugie - byłam zaskoczona jakimkolwiek zaproszeniem.
Kiedy jednak propozycja została ponowiona - zastanowiłam się. Zaczęłam sprawdzać w internecie, czy przypadkiem nie będę mieć do czynienia z drugą pangą. Źródła elektroniczne uspokoiły mnie na tyle, że zdecydowałam się pojechać do Olsztyna na warsztaty. W podróży towarzyszyła mi Maria z bloga Gruszka z fartuszka, która również jechała z Poznania.

Olsztyn przywitał nas opadami, co nie było to dla mnie zaskoczeniem:) Deszcz w tym roku najwyraźniej na mnie leci:)

Po ulokowaniu się w pokojach hotelowych postanowiłyśmy poszukać reszty zaproszonych blogerów w celu małej integracji. W hotelowym lobby ucięłyśmy sobie małą pogawędkę z Edytą z bloga Madame Edith oraz Kasią z Palety smaku. Wieczór upłynął w miłej i leniwej atmosferze. W sobotę czekał nas jednak dzień pełen wrażeń.

Zbiórka miała miejsce w środku sobotniej nocy, tj. o 8:45, ale warto było poświęcić sobotnie wylegiwanie się w łóżku na rzecz atrakcji, jakie zaserwowali nam organizatorzy (dystrybutor ryby barramundi Global Fish i agencja PR Get Public).
Najpierw wybraliśmy się do fermy ryb barramundi, mieszczącej się we wsi Wymój, ok. 15 km od Olsztyna. 



Na miejscu dowiedzieliśmy się, że integralną jej częścią jest szkółka ziół i sałat. Wszyscy poczuli zew natury i ochoczo ruszyli ze swoimi aparatami uwieczniać "nie taką martwą" naturę.




Hodowla była bardzo czysta i przyjazna środowisku, z racji wykorzystania hydroponicznego systemu filtracyjnego, który opiera się na zdolności roślin do wykorzystywania rozpuszczonych w wodzie azotanów będących podstawowym składnikiem budulcowym ich tkanek. Dla zainteresowanych dodam, że hodowla powstała przy wykorzystaniu środków unijnych.


Podróże kształcą. Wycieczka obfitowała w nowe i ciekawe informacje na temat barramundi przedstawiane przez pracownika fermy. 
Jak się dowiedzielismy - w naturalnym środowisku barramundi żyją w morskich przybrzeżnych wodach tropikalnych, gdzie temperatura wody nie spada poniżej 20 stopni Celsjusza. Dorosłe osobniki osiągają długość do 1,8 m i ważą do 60 kg. Najczęściej łowi się je, gdy mają 1 do 1,2 m. Natomiast w podolszyńskiej fermie ryby są hodowane do tzw. wielkości konsumpcyjnej, czyli ok. 1,2 kg.
Dzięki temu, iż jest to gatunek dwuśrodowiskowy ryba ta potrafi przebywać w wodzie słodkiej i słonej.

Mięso barramundi posiada podobną zawartość kwasów tłuszczowych Omega-3 jak u łososi a kwasy te mają fundamentalne znaczenie dla funkcjonowania ludzkiego organizmu.



Walory smakowe ryby barramundi są doceniane na całym świecie dzięki czemu znajduje  szerokie zastosowanie w gastronomii. Tej soboty i my je doceniliśmy.

Po powrocie do hotelu wszystkie stanowiska warsztatowe były już przygotowane, a piękne okoliczności przyrody pobliskiego jeziora tylko wzmagały poczucie wyjątkowości tego spotkania.




Tajniki przygotowywania barramundi przybliżał nam sam Gavin Baxter - australijczyk posiadający ponad 20. letnie doświadczenie w zarządzaniu pracą kuchni pięciogwiazdkowych hoteli, ekskluzywnych restauracji m.in. w Norwegii i Austrii oraz luksusowych  statków pasażerskich, a obecnie szef kuchni hotelu Marriot. 


Przyznam szczerze, że informacja o tym, kto będzie prowadzącym warsztaty początkowo wywołała u mnie lekki stres, jednak Pan Gavin okazał się niezwykle sympatycznym i otwartym człowiekiem, który od samego początku przełamywał nasze wyimaginowane bariery i blokady.


Ryby, na szczęście, zostały już wcześniej wypatroszone, a nam po krótkim instruktarzu i pod czujnym okiem Szefa Kuchni przypadło filetowanie barramundi. 



Myślę, że jak na debiut, spisałam się w tej roli całkiem nieźle. 





Naszym warsztatowym zadaniem było przygotowanie filetów barramundi na trzy sposoby. 
Zabraliśmy się zatem za przygotowywanie marynat do ryb. 

Marynata 1 - bardzo łagodna ale wyrazista w smaku
3 porcje
  • 3 filety świeżej barramundi (ok. 200 g)
  • 4 łyżki oliwy z oliwek extra virgin
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 2 łyżki świeżo posiekanej pietruszki
  • 1 łyżka świeżo posiekanego oregano
  • 1 łyżka świeżo posiekanego majeranku
  • 8 czarnych oliwek (pokrojonych w plasterki)
  • 1 łyżka pokrojonych kaparów
  • 1 szalotka (drobno pokrojona)
  • 2 pokrojone w kostkę pomidory
  • 1 przepołowiona cytryna
  • Rukola (pokropiona octem balsamico)
  • Sól i mielony pieprz
Przygotowanie:
  1. Nagrzej grilla (grill ogrodowy do średniego ognia, elektryczny do temperatury ok. 150°C).
  2. Połącz w misce: 2 łyżki oliwy z oliwek, sok z cytryny, sól, zioła i świeżo zmielony pieprz.
  3. Włóż do miski rybę i wetrzyj w nią przygotowaną marynatę.
  4. Grilluj rybę obracając w połowie na drugą stronę. Kontroluj czas grillowania. Możesz delikatnie dotknąć ją widelcem – jeśli widelec będzie wbijał się z łatwością to znak, że ryba jest gotowa.
  5. Przygotuj kompozycję z pomidorów - dodaj 2 łyżki oliwy z oliwek, szalotkę, pokrojone w kostkę pomidory, czarne oliwki, kapary, dopraw solą i pieprzem i wymieszaj. Przełóż do małej miski.
  6. Na dużym talerzu wyłóż świeżą rukolę oraz barramundi z pomidorową kompozycją. Skrop świeżo wyciśniętym sokiem z cytryny.



Marynata 2 - dość pikantna, w stylu azjatyckim
2 porcje
  • 4 filety świeżej barramundi
  • 3 łyżki oliwy
  • 1 łyżka sosu sojowego
  • 2 ząbki posiekanego czosnku
  • ½ pokrojonej w plasterki cebuli
  • 2 łyżki sosu rybnego
  • 1 limonka (starta na tarce skórka oraz wyciśnięty sok)
  • 1 trawa cytrynowa zgnieciona tępą stroną noża i pokrojona w plasterki
  • 1 łyżka pokrojonej w plasterki czerwonej papryczki chilli (bez pestek)
  • 2 łyżki pokrojonej, świeżej kolendry
  • 1 łyżka posiekanego świeżego imbiru
Przygotowanie:
  1. Nagrzej grilla (grill ogrodowy do średniego ognia, elektryczny do temperatury ok. 150°C).
  2. Przygotuj 4 kawałki folii aluminiowej o długości 30 cm i natrzyj je po wewnętrznej stronie oliwą. Taka długość folii pozwoli Ci na wygodne zawinięcie ryby.
  3. Połącz w misce: sos sojowy, czosnek, cebulę, sos rybny, limonkę (starta skórka i sok), trawę cytrynową, papryczkę chilli, imbir i część kolendry (część zostaw do dekoracji).
  4. Włóż filety barramundi do marynaty. Delikatnie i dokładnie pokryj rybę marynatą.
  5. Włóż rybę do folii aluminiowej. Wierzch możesz jeszcze posmarować pozostałą marynatą.
  6. Grilluj ok. 6 – 10 minut. (czas grillowania zależy od grubości filetu).
  7. Podawaj z grillowanymi warzywami (bakłażanem, papryką, cukinią).
  8. Na koniec, dla smaku, polej rybę sosem z foli.

Marynata 3 - lekko kwaskowa i orientalna
2 porcje
  • 2 filety barramundi (po 200 g)
  • 3 łyżki oliwy z oliwek
Zaatar
  • 4 łyżki sumaku
  • 2 łyżki świeżo pokrojonego tymianku
  • 1 łyżka uprażonego sezamu
  • 2 łyżki oregano
  • 1 łyżka soli morskiej
Przygotowanie:

  1. Wymieszaj dokładnie wszystkie składniki potrzebne do przygotowania marynaty Zaatar. Im świeższe produkty, tym intensywniejszy smak marynaty.
  2. Do marynaty dodaj oliwę i natrzyj nią delikatnie filety barramundi. Zostaw na ok. godzinę pod przykryciem.
  3. Podawaj z mieszankami zielonych sałat z dodatkiem jogurtu naturalnego wymieszanego z czosnkiem. Udekoruj cienko pokrojonym, świeżym ogórkiem. 


Barramundi okazała się rybą o bardzo delikatnym mięsie i smaku. Głównym jej atutem jest brak jakichkolwiek ości, poza kręgosłupem. Dzięki temu jest idealną propozycją dla osób, które z tego powodu unikają jedzenia ryb.

Mnie najbardziej przypadła do gustu ryba grillowana w całości (przygotowywana na samym początku przez Gavina Baxtera - zdjęcie 1 na początku posta) oraz marynata 2.

Warsztaty i cenne rady Szefa Kuchni Hotelu Marriot utwierdziły mnie w przekonaniu, że gdy mamy do czynienia ze świeżą rybą dobrej jakości (a barramundi zdecydowanie się do takich zalicza) - nie ma co kombinować i wymyślać. Wystarczą świeże zioła, sól i pieprz oraz kilka kropel soku z cytryny. Cały sekret tkwi w prostocie! 

Podsumowując - powiem krótko. Na warsztatach było świetnie. Organizator i dystrybutor ryby barramundi Global Fish oraz agencja PR Get Public zapewnili mi świetną zabawę oraz sprawili dużo przyjemności. Miałam okazję poznać bardzo ciekawych ludzi oraz zdobyć wartościowe doświadczenia. W pamięci pozostaną niezapomniane wrażenia. Na blogu - zdjęcie z rybą:)



Od lewej: Facet i kuchnia, Jedzenia do rzeczy, Gruszka z fartuszka, Madame Edith, ja, Gavin Baxter, Rogalik, Paleta smaku, Dorota smakuje.

środa, 29 sierpnia 2012

Versatile Blogger Award

Odbieram dziś z rana pocztę. Patrzę - wiadomość od Karmelitki: "Marto! w sieci jest zabawa - Versaitle Blogger Award. Nominowałam Cię!"
Uśmiechnęłam się w duchu. Miło jest wiedzieć, że komuś czytającemu moje wywody poprawia się humor.

Czy każdy dzień nie mógłby rozpoczynać się w ten sposób?:)



Każda zabawa, a tym bardziej nagroda ma jakieś reguły. Oto zasady Versatile Blogger Award:

  1. nominować 15  blogów do wyróżnienia
  2. poinformować wybranych przez siebie Blogerów o wyróżnieniu
  3. wyłonić o sobie 7 faktów
  4. podziękować   Blogerowi, który Cię nominował u Niego na blogu
  5. zawiesić nagrodę na swoim blogu

And the Nominees are:

  1. W sezonie
  2. Ale głodomorek
  3. U Karmel-itki
  4. Veggieola
  5. Desery na depresję
  6. Amku Amku
  7. Bistro Mama
  8. W krainie smaku
  9. Gruszka z fartuszka
  10. Food porn vegan style
  11. Pook cook
  12. Lubię to... gotowanie
  13. White plate
  14. Recipe number 69111
  15. Matka Wariatka

Wyżej wymienione blogi odwiedzam regularnie. Niektóre cenię za dobre rady. Inne za wrażenia estetyczne na najwyższym poziomie. Jeszcze inne za poczucie humoru. Wiele z nich za wszystkie powyższe elementy:)

Coś o mnie, i to aż 7 rzeczy!
  1. Nie jestem rybą z zodiaku.
  2. Ryby jadam z zamkniętymi oczami. 
  3. Czasem ość stanie mi w gardle - wtedy otwieram oczy.
  4. W portfelu noszę rybią łuskę ciągle wierząc w powodzenie w sprawach finansowych.
  5. Nie trzymam rybek w akwarium.
  6. Od dawna kocham się w łososiu.
  7. Od niedawna szaleję za barramundi.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Wywiad z Rybką zwaną Martą

Dziś z miłą chęcią odsyłam Was do Veggieoli, gdzie znajdziecie wywiad przeprowadzony z okazji urodzin jej bloga.
Miłej lektury:)
                                                                                           © Mariola Streim

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

ciastka intensywnie miętowe z kremem z białej czekolady

Długoweekendowy wypad zaliczam do zdecydowanie udanych. Pogoda, ku mojemu (i Mistrza) zdziwieniu, postanowiła nas w końcu rozpieścić. Termometr bez skrępowania przekraczał wartości powyżej 30 stopni :) 
Pozwiedzaliśmy co nieco, zaliczyliśmy tradycyjny wurst i piwo oraz trasę metrem wzdłuż i w poprzek. Było bardzo miło, ale niestety się skończyło.

Powrót do pracy był ciężki. Szczególnie rano, kiedy ni stąd, ni zowąd zadzwonił budzik!

Kawoumilacz był konieczny. 


Ciasteczka te wykonałam jeszcze przed wyjazdem. W zasadzie miałam je zabrać ze sobą - taki orzeźwiający akcent na upalne dni. 
Gdyby wszystko poszło zgodnie z książkowym przepisem, pewnie tak by się stało. Niestety przepis swoje, a życie swoje... ciasteczka, a w zasadzie krem, nie zdążyły nabrać mocy. Nie ma tego złego - przynajmniej po powrocie do domu czekała na nas w lodówce miła niespodzianka.

Składniki:
porcja: ok. 20 (podwójnych) ciastek 
czas przygotowywania: 45 min + czas na stężenie kremu (w moim przypadku wieczność)
stopień trudności: łatwy, średni, trudny
ilość zużytych naczyń: 5
współczynnik bałaganu: mały, średni, duży

ciastka

  • 150 g mąki
  • 2 łyżki naturalnego kakao
  • 0,25 płaskiej łyżeczki soli
  • 125 g miękkiego masła
  • 50 g cukru
  • 1 łyżeczka olejku miętowego lub kropli miętowych
  • 1 duże jajko
nadzienie
  • 125 ml śmietany kremówki (tak jest w przepisie, lecz moim zdaniem ten składnik jest zbędny i następnym razem z pewnością go pominę
  • 250 g białej czekolady 
  • 1 łyżeczka olejku miętowego lub kropli miętowych

W małej misce wymieszaj mąkę, sól i kakao. W dużej (wysokiej) misce utrzyj masło z cukrem na bladożółtą kremową masę. Dodaj olejek/krople miętowe i jajko. Mieszaj do połączenia się składników. Stopniowo wprowadzaj do masy suche składniki miksując na małych obrotach do uzyskania jednolitego ciasta. Uformuj z ciasta bryłę, owiń ją folią spożywczą i wstaw do lodówki na ok. 30 min.
Rozgrzej piekarnik do temp. ok. 190 stopni. Wyłóż dużą blachę papierem do pieczenia.
Na opruszonym mąką blacie rozwałkuj ciasto na placek o grubości ok. 3 mm. Przy użyciu foremek wykrój  z niego ciasteczka. Zbierz ścinki, sklej se sobą, ponownie rozwałkuj i wykrawaj ciastka aż do zużycia całego ciasta. Ciasto jest dość lepkie, zatem wygodniej jest wyciągać je z lodówki i wykrawać bezpośrednio przed wyłożeniem kolejnej porcji na blachę.
Rozłóż ciastka na blasze (ja piekłam na 3 razy) w ok. 1,5 cm odstępach. Piecz ok. 8-10 min. (ja używałam "małego termoobiegu"). Dobrze jest w połowie czasu obrócić blachę o 180 stopni.
Po upieczeniu wyłóż ciastka np. na deskę lub płaski talerz do wystygnięcia i stwardnienia. 

Nadzienie. 
Przepis jest niby prosty jak "konstrukcja cepa", a jednak... :) Wskazują tam: W rondelku na małym ogniu doprowadź śmietanę do wrzenia, następnie zdejmij z ognia i wmieszaj w nią czekoladę i olejek miętowy. Odstaw masę do czasu, aż zgęstnieje, ale nie zestali się całkowicie. Sklej nadzieniem ciasteczka. 

Postępowałam zgodnie z zaleceniami, a moje nadzienie za cholerę nie chciało tężeć! Śmietana dobra, czekolada też dobrej jakości (wydawać by się mogło), proporcje zgodne... i nic. Krem zechciał stężeć dopiero po nocy, a po nałożeniu na ciastka i tak wypływał. Okiełznać dał się dopiero po wsadzeniu do lodówki. Gotowe ciastka zresztą również polecam trzymać w lodówce. 

Koniec końców - okazało się to nawet pewną zaletą. Ciastka są czekoladowe i intensywnie miętowe. Krem czekoladowo-miętowy nadaje im deliktanej słodyczy i dodatkowego orzeźwienia. Zaserwowane prosto z lodówki w taki upalny dzień jak dziś świetnie spełniają funkcję chłodzącą i relaksującą - a relaks był jak najbardziej wskazany po wcześniejszej burzy krwi z powodu wrednego i nieposłusznego kremu :).



Przepis na ciastka pochodzi z tej książki.

Smacznego.

środa, 15 sierpnia 2012

Amerykańskie muffiny z czekoladą i orzechami nerkowca

Festiwal festiwalem, ale czas się w końcu zabrać do roboty. 

Jak fajnie, że ten tydzień ma dla mnie tylko 2 pracujące dni:) 

W związku ze zbliżającym się długoweekendowym wyjazdem, postanowiłam zrobić małe słodkie "co nieco" na drogę. Podróż sama w sobie nie będzie zbyt długa - wszak Berlin, od czasu oddania nowego odcinka autostrady A2 leży jeszcze bliżej:) Nie wiem jak Wam, ale mnie od pierwszej minuty jazdy - już burczy w brzuchu. Taki odruch bezwarunkowy. 
Nie ważne jakim środkiem transportu się poruszam - czy to pociąg, autobus, samochód....ledwo wsiądę już rozpakowuję kanapki, termos z kawą...a wiadomo - jak kawa, to i coś słodkiego by się przydało.

Wilgotne amerykańskie muffiny - w sam raz. 
Z czekoladą i orzechami nerkowca (za poradą babci - bo jak wiecie, lub nie, czekolada i orzechy są dobre na mózg:)).



Czym się różnią popularne babeczki od muffin? 

Przede wszystkim bardzo delikatnym i wilgotnym ciastem. Efekt ten uzyskujemy dzięki technice wyrabiania ciasta, która polega właściwie na braku wyrabiania
Wystarczy w zasadzie delikatnie wymieszać składniki suche z mokrymi (wykorzystując np. łyżkę, lub mikser - ale na najniższych obrotach i to dosłownie przez chwilę). Uzyskamy wtedy, tą charakterystyczną dla muffin, grudkowatą strukturę ciasta. Kolejną różnicą jest stosowany tłuszcz. Do babeczek zwyczajowo stosuje się masło. Muffiny natomiast potrzebują oleju. Dodatkowo muffiny, w przeciwieństwie do babeczek (a tym bardziej modnych ostatnio cupcakes) występują w (przyrodzie) bez polew i kremów. Za to szaleć możemy do woli, w kwestii nadzienia.



A że sprawny mózg:) zawsze w cenie, przygotowałam niezbędne składniki:
porcja - 12 szt.
czas przygotowania: 40 min (łącznie z pieczeniem)
stopień trudności: łatwy, średni, trudny
ilość zużytych naczyń: 3
współczynnik bałaganu: mały, średni, duży

  • 1,75 szklanki mąki
  • 0,75 szklanki cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 0,25 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1 jajko
  • 1,25 szklanki mleka
  • 0,5 szklanki oleju (ja użyłam rzepakowego)
  • 1 tabliczka mlecznej czekolady (pokrojona w kostkę) lub 100 g chockolate chunks (ja niestety nigdzie nie mogłam ich kupić, zatem wykorzystałam zwykłą czekoladę)
  • 50 g orzechów nerkowca (przekrojonych na połówki)

Tak jak wspominałam wyżej. Do dużej miski wsypujemy i mieszamy suche składniki (mąka, cukier, proszek do pieczenia, soda). Dodajemy mleko, olej, jajko. Mieszamy łyżką lub mikserem (na najniższych obrotach) do połączenia się wszystkich składników (ok. 3 min.). Następnie dosypujemy pokrojoną czekoladę i połamane orzechy nerkowca. Mieszamy delikatnie łyżką.
Ciasto wkładamy do foremek do pieczenia muffin/babeczek wyłożonych specjalnymi papierkami. Pieczemy w rozgrzanym do 200 stopni piekarniku, przez ok. 30 min. Ja korzystam z programu (delikatny termoobieg). Pamiętajcie, by po 15 minutach obrócić formę o 180 stopni. 

Gotowe!




Smacznego. 
Ps. Czuję wzmożoną pracę mózgu, a Wy? 

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

VI OFDS - podsumowanie

Dzień trzeci - sobota (11.08.2012) 

Ten dzień obfitował w niezwykłe przeżycia.
Sobota to dla mnie przede wszystkim kolejna wizyta w Todze, przy okazji warsztatów kulinarnych z Sebastianem Gołębiewskim Wielkopolska wieprzowina złotnicka.
Podczas tego spotkania, nie tylko spędziłam niezwykle miło czas przyrządzając wyśmienite dania pod okiem utytułowanego i niezmiernie sympatycznego Sebastiana Gołębiewskiego, ale również spotkałam kilka wielkopolskich bloggerek: Adriannę - autorkę bloga w kuchni Karmelitki oraz Marię - znaną z bloga Gruszka z fartuszka.

W warsztatach uczestniczyło ok. 20 osób. Przyrządzaliśmy wspólnie:

- zupę Rumpuć (z fasolki szparagowej zielonej i żółtej na wywarze z żeberek),
- żeberka z wieprzowiny złotnickiej w miodowo - piwnej glazurze na plackach ziemniaczanych z konfiturą z czerwonej cebuli,
- polędwiczki wieprzowe z pęczakotto (risotto z pęczaku) z bursztynowym serem oraz sosem śliwkowym i sałatką ze skorzonerry.



















Podsumowując.

VI Ogólnopolski Festiwal Dobrego Smaku minął jak pstryknięcie palcem. Dostarczył mi mnóstwo radości i wspaniałych doznań kulinarnych i kulturalnych:) Za to właśnie chciałam podziękować Organizatorom Festiwalu.

Wszystkim tym, którzy z jakichkolwiek powodów nie mogli dotrzeć do Poznania na Stary Rynek gorąco polecam VII edycję Ogólnopolskiego Festiwalu Dobrego Smaku w 2013 roku!

Tego wydarzenia nie można przegapić.

Do zobaczenia za rok.

Podziękowania dla Mistrza. Ja walczyłam z kuchennym nożem, on z aparatem:) 

niedziela, 12 sierpnia 2012

VI Ogólnopolski Festiwal Dobrego Smaku - dzień drugi

Wiem, że na relację z drugiego dnia VI OFDS (piątek - 10.08.2012) przyszło Wam trochę poczekać, ale Festiwal dostarcza tyle atrakcji, że dopiero dzisiaj znalazłam chwilę czasu, by coś napisać.

Piątek był dniem, kiedy w ramach wygranego Pakietu VIP uczestniczyłam w dwóch wydarzeniach festiwalowego programu.

Pierwszy miał miejsce w restauracji Toga. Była to degustacja Live cooking, która poświęcona była technice sous-vide (czyt. su vi) w wykonaniu szefowej kuchni – Pani Ewy Michalskiej.
Spotkanie to było o tyle interesujące, że dotychczas nie miałam okazji spotkać się z tym sposobem przyrządzania potraw. 
Jak się tego dnia dowiedziałam, sous-vide polega na próżniowym gotowaniu w wodzie o stałej, dość niskiej (jak na obróbkę termiczną) temperaturze, przy wykorzystaniu specjalnego urządzenia.
Dzięki zamknięciu próżniowo np. mięsa/ryby w specjalnych woreczkach zyskujemy pewność, że nie stracą naturalnej soczystości ani koloru.
Wprawdzie przygotowanie jajka, o konsystencji aksamitnej trwało ponad godzinę, a mięsa może zajmować nawet 3 doby(!), o tyle przygotowanie ryby w tej technice zajmuje ok. 15-20 minut i można równie dobrze stosować tę metodę w domowym zaciszu.








Degustacja obejmowała:
- jajko o konsystencji aksamitnej
czas przygotowania w sous-vide ok. 1 godziny, a jajko w środku miało jednolitą konsystencję  - zarówno białko jak i żółtko były delikatnie ścięte, ale nadal luźne - aksamitne (powiedzmy, że galaretowate).

- łosoś świeży i wędzony na sałacie z malinami, brzoskwiniami, borówkami z pikantnym dressingiem z czosnkiem w zalewie 
czas przygotowania ok. 20 min. Mięso łososia miało naturalny pomarańczowo - różowy kolor - z rozpędu można by pomyśleć, że jest surowy. Łosoś w niczym nie przypominał tradycyjnie gotowanej ryby - był niezwykle delikatny, wręcz rozpływający się ustach a przy tym bardzo wyrazisty i otulony przyprawami.

Zdecydowanie powiem, że był to najlepszy łosoś jakiego kiedykolwiek jadłam (a jest to jedna z moich ulubionych ryb). Dla nieprzekonanych dodam, że łosoś przygotowywany tą techniką nie sprawia wrażenia tłustego (co dzieje się np. przy smażeniu).

- polędwiczka wieprzowa na puree z cukinii i masła truflowego
czas przygotowania znacznie dłuższy, bo kilka lub kilkanaście godzin. Efekt? Delikatna i niezmiernie soczysta polędwiczka na niebiańskim puree, które sprawiło, że byłam oszołomiona smakiem. 

Być może sous-vide brzmi kosmicznie i skomplikowanie, a zdjęcia nie oddają smaku, ale wierzcie mi, że degustowany przeze mnie zarówno łosoś (świeży i wędzony), jak i polędwiczka wieprzowa po prostu rozpływały się w ustach. 
Dania były nieprzekombinowane, a ich zdecydowaną zaletą była prostota.

Drugie miejsce, do którego zostałam zaproszona to Ogródek "Alkoholi z duszą". Tam odbywała się degustacja francuskich win oraz nalewek porażyńskich produkowanych przez Właściciela lokalu.
Nie ukrywam, że wybierając się na tą degustację byłam pewna obaw o to, że będzie sztywno i bardzo poważnie, wręcz patetycznie. Okazało się jednak, że Właściciel wraz z Panią Żoną są pasjonatami tych alkoholi, potrafiącymi w niebanalny i pełen radości sposób opowiadać o tych niezwykłych trunkach. 

Smakowanie zaczęliśmy od win - reńskiego białego, poprzez różowe, do czerwonego Fut de Chene, które dzięki zabawnej historii z udziałem uczestników wieczornego spotkania, zostało ochrzczone przez koleżankę Julię mianem "Stopy Czejena" 




I słynna już Stopa Czejena:)



Atmosfera ulegała dalszemu rozluźnieniu przy nalewkach produkowanych wg własnych receptur przez Właścicieli lokalu.
Próbowaliśmy nalewki wiśniowej, kominkowej (idealna na zimowe wieczory), leśnej rapsodii (malina, jagoda, brzoskwinia) i smorodinówki (dzika odmiana czarnej porzeczki), ale mnie najbardziej przypadła do gustu nalewka dąbrowicka przygotowana ze śliwek. 




Wieczór był bardzo długi, bo rozeszliśmy się ok. 2 w nocy, ale niezwykle przyjemny.
W pamięci na długo zostaną mi zaznane tego dnia smaki.

Relacja z trzeciego i czwartego dnia VI OFDS już wkrótce!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...